obywatelle

joined 4 years ago
 

Zgodę na organizację festiwalu muzycznego Audioriver w zabytkowym parku na Zdrowiu wydał Wojewódzki Urząd Ochrony Zabytków w Łodzi. Czy jest jeszcze możliwa zmiana lokalizacji, której domagają się protestujący łodzianie?

Plenerowy festiwal Audioriver ma być w Łodzi między 12 a 14 lipca 2024 roku. Trwa sprzedaż karnetów. Festiwal wcześniej, przez 17 lat, odbywał się w Płocku. Kontrowersje wśród części łodzian i łodzianek wzbudził pomysł organizacji imprezy muzycznej z wieloma scenami na terenie zabytkowego parku na Zdrowiu, obok zoo w Łodzi.

Zieleń w Łodzi. Protest w sprawie lokalizacji festiwalu Audioriver Przeciwnicy tej lokalizacji skrzyknęli się w internecie, na prywatnej grupie Zielone Serce Zdrowia - Obrona Parku przed Audioriver, która w tym momencie ma 1 tys. członków. Grupa została założona 21 grudnia.

"Zawiązał się komitet protestacyjny z wielu łódzkich środowisk i mieszkańców. Nie mamy nic przeciwko samemu festiwalowi. Są wśród nas nawet jego wierni fani, ale nie zgadzamy się na proponowaną przez miasto lokalizację i będziemy przekonywać do jej zmiany.

Wspólnie z łodziankami i łodzianami chcemy znaleźć odpowiednie miejsce na Audioriver. Jesteśmy otwarci na pomysły. Można się z nami skontaktować pod adresem mail: [email protected], dyskutujemy też o tym na dedykowanej grupie na FB: Zielone Serce Zdrowia - Obrona Parku przed Audioriver" - piszą Karolina Kujawska i Joanna Łuczyńska członkinie komitetu „Zielone Serce Zdrowia".

I dodają: "Naszym zdaniem łodzianki i łodzianie są gospodarzami miasta i muszą mieć prawo głosu zarówno ws. wydawania publicznych środków na festiwale, jak i ich lokalizacji. Podobnie Komisja Kultury Rady Miejskiej powinna mieć wpływ na miejsca i sposób organizacji imprez. O tak dużym i kosztownym wydarzeniu powinniśmy decydować wspólnie. Festiwal powinien być także przeprowadzony z szacunkiem dla zieleni i zamieszkujących tam zwierząt. Bo kultura w mieście to nasza wspólna sprawa. Bo przyroda w mieście to nasza wspólna sprawa".

W podobnym tonie wypowiada się Magdalena Gałkiewicz, Zieloni: - Ten park to także pomniki przyrody, ogród dendrologiczny czy rezerwat przyrody Polesie Konstantynowskie, to wszystko będzie zniszczone, trawniki i zieleńce będą rozjeżdżone i zadeptane przez 30 tys. uczestników. Nie da się tego unikać przy takiej liczbie bawiących się osób. Jestem przekonana, że znajdziemy w Łodzi lepsze miejsce na festiwal, że będziemy mogli się na nim wszyscy bawić, nie niszcząc największego, zabytkowego parku w naszym mieście i nie krzywdząc mieszkających tam zwierząt.

Stanowisko UMŁ i pytania, które zostały bez odpowiedzi Maciej Riemer, dyrektor Departamentu Ekologii i Klimatu Urzędu Miasta Łodzi, na temat lokalizacji festiwalu i związanego z tym protestu wypowiadać się nie chciał. Odesłał w tej sprawie do zespołu prasowego UMŁ. Również Łódzkie Centrum Wydarzeń (oznaczone na profilu festiwalu przy wpisie z 20 grudnia dot. przenosin imprezy z Płocka do Łodzi) odsyła do zespołu prasowego UMŁ.

UMŁ wysłał "Wyborczej" 29 grudnia 2023 roku komentarz następującej treści:

Kwestię organizacji Festiwalu Audioriver będziemy omawiać w mieszkańcami, zarówno osiedli, które znajdują się w najbliższej okolicy planowanej imprezy, jak i wszelkimi innymi zainteresowanymi osobami. Chcemy wyjaśnić wszelkie wątpliwości dotyczące ochrony przyrody w parku, jak i kwestie utrudnień dla okolicznych mieszkańców.

Podobne, duże festiwale odbywają się regularnie na terenach miejskich parków na całym świecie (m.in. w Nowym Jorku, Barcelonie, Londynie, Berlinie i w wielu innych miastach). Chcemy wzorować się na najlepszych, również w kwestiach ochrony przyrody przy takich okazjach. Organizator Audioriver ma bogate doświadczenie w organizowaniu dużych wydarzeń na terenach zieleni. Jest świadomy tego, na jakim terenie będzie się odbywać festiwal, i jest przygotowany na to, by przebiegł on z maksymalną dbałością o komfort mieszkańców i stan środowiska naturalnego. Organizator Audioriver w Łodzi będzie również zobowiązany przez miasto do ww. działań".

Poprosiliśmy o dodatkowe informacje. Na pytanie, jakie argumenty zdecydowały o tym, że UMŁ wyraził zgodę na organizację dużego plenerowego festiwalu muzycznego Audioriver w zabytkowym parku na Zdrowiu, dostaliśmy następującą odpowiedź: "Organizator jest zobowiązany uzyskać zgody konserwatora i ZZM, wymaga to spełnienia rygorystycznych warunków i organizator jest świadomy tej sytuacji".

Zapytaliśmy również, czy możliwa jest inna lokalizacja tego festiwalu na terenie Łodzi? I dlaczego konsultacje z mieszkańcami nie były przeprowadzone przed podjęciem decyzji o lokalizacji imprezy? Tu odpowiedź była wymijająca: "Obecnie skupiamy się na omówieniu z mieszkańcami kwestii organizacji Festiwalu Audioriver w parku na Zdrowiu. Przedstawimy wszystkie informacje związane z zabezpieczeniem tego obszaru, wspólnie z organizatorem Festiwalu Audioriver".

Urząd Miasta Łodzi nie odpowiedział na pytanie, jaką kwotą Łódź dofinansowała festiwal Audioriver, aby ściągnąć tę imprezę z innego miasta. Ani o szczegóły dotyczące umowy w sprawie łódzkiej edycji tej imprezy.

Pytania o umowę z Festiwalem Audioriver prosimy kierować do organizatorów Festiwalu. Ze strony miasta możemy zapewnić, że podobnie jak w przypadku Łódź Summer Festival, tak i w tym przypadku wszelkie kwestie organizacyjno-porządkowe będą stały na najwyższym poziomie - czytamy.

Skontaktowaliśmy się z organizatorem festiwalu Audioriver, Piotrem Orlicz-Rabiegą. W dniu 29 grudnia nie mógł rozmawiać przez telefon, więc poprosił o wysłanie pytań mailem. Tak też zrobiliśmy. Pytamy o szczegóły umowy dotyczącej festiwalu w Łodzi, ale też, kto zaproponował lokalizację w parku na Zdrowiu oraz o szczegóły organizacji wydarzenia, jak to, na ile Piotr Orlicz-Rabiega szacuje liczbę gości festiwalu w Łodzi, ile scen stanie w parku na Zdrowiu i gdzie przewidywana jest strefa pola namiotowego dla uczestników.

Czekamy na odpowiedź.

WUOZ: "Podczas organizacji wydarzenia zabronione zostało składowanie materiałów budowlanych w strefie korzeniowej drzew" Wiemy natomiast, czym kierowały się służby konserwatorskie, dając zielone światło dla festiwalu Audioriver w zabytkowym parku na Zdrowiu.

"ŁWKZ pozytywnie zaopiniował organizację festiwalu Audioriver w parku im. Marszałka J. Piłsudskiego w Łodzi. Wpływ na powyższą opinię miał fakt zobligowania organizatora przez służby konserwatorskie do zapewnienia warunków umożliwiających nienaruszenie zabytkowej zieleni parku. Działania ochronne i zabezpieczające polegać będą m.in. na rozstawieniu infrastruktury festiwalu na terenie utwardzonym bądź na panelach zabezpieczających trawniki" - informuje Daria Błaszczyńska, rzeczniczka Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków w Łodzi.

I dodaje: "Dodatkowo organizator zobowiązany został do odpowiedniego zabezpieczenia naniesień roślinnych, koordynowania pracy pojazdów mechanicznych, tak by poruszały się wyłącznie w niezbędnym zakresie, w śladzie istniejących utwardzonych alejek parkowych bądź na przygotowanej tymczasowej nawierzchni. Podczas organizacji wydarzenia zabronione zostało również składowanie materiałów budowlanych w strefie korzeniowej drzew oraz na terenach zieleni. Tym samym oceniono, że organizacja festiwalu Audioriver jest dopuszczalna z punktu widzenia ochrony konserwatorskiej i przeprowadzona prawidłowo nie powinna wywierać negatywnego wpływu na zabytkową zieleń parku".

O szczegóły urząd dopytują również osoby z grupy Zielone Serce Zdrowia - Obrona Parku przed Audioriver. Jak udało nam się ustalić, temat lokalizacji festiwalu ma być jednym z punktów dyskusji najbliższego, cyklicznego spotkania rady osiedla Montwiłła-Mireckiego, które znajduje się po sąsiedzku z parkiem na Zdrowiu.

Małgorzata Szlachetka

 

Weszli to weszli, wyrzucili to wyrzucili, na chuj drążyć.

[–] [email protected] 2 points 1 year ago

Żaden. Żadna masa mięśniowa - to jest sport umysłowy, a na estrogenie twoje osiągi fizyczne i tak są dyskusyjne. Kiedyś bilard nie miał kategorii płciowych, ale z powodu zjawisk systemowych mężczyźni wygrywali wszystko, więc stworzono kategorię kobiecą. W Nikolę napierdala się za to za pomocą starej, wręcz atawistycznej transfobii. Wystarczy przeczytać co były przewodniczący związku sportowego tej dyscypliny wypisuje na swoim FB.

 

Kolejne tłumaczenie z Politico na Onecie:


O świcie, zaledwie kilka godzin po śmiercionośnej eksplozji w szpitalu w Gazie, w wyniku której zginęło kilkaset osób, na granicy Izraela z Libanem słychać było strzały i huk nadlatujących myśliwców. To tam koncentrują się największe walki.

Niezależnie od tego, kto uderzył w arabski szpital al-Ahli, sytuacja zaczęła wymykać się spod kontroli. Nadzieje pokładane są w prezydencie Stanów Zjednoczonych Joe Bidenie i prezydencie Egiptu Abd al-Fattahu as-Sisim, który ma być gospodarzem nadzwyczajnego szczytu w Kairze w sobotę.

Jednak szanse na to, że Libanowi grozi wojna na szerszą skalę, a cały region ponownie pogrąży się w chaosie, rosną z godziny na godzinę.

Gdy Hezbollah ogłosił "dzień gniewu" przeciwko Izraelowi, amerykańskie misje w regionie stały się celem protestów. Kolejne ambasady w Bejrucie zaczęły odsyłać personel, a agencje ochrony osłaniały budynki misji dyplomatycznych i europejskich organizacji pozarządowych, przygotowując awaryjne plany ewakuacji. Lewant pogrąża się w coraz większym poczuciu strachu i niepokoju.

Dyplomatyczne wysiłki, bezowocne próby

Izrael utrzymuje, że eksplozja w szpitalu spowodowała rakieta wystrzelona przez Islamski Dżihad. Z takim twierdzeniem zgadza się Biały Dom. Jednak palestyńska grupa bojowników, powiązana z Hamasem, twierdzi, że to kłamstwo i że to Izrael ponosi odpowiedzialność za tragedię. Niezależnie jednak od tego, kto rzeczywiście jest odpowiedzialny, wybuch w szpitalu, w którym setki palestyńskich cywilów schroniły się przed izraelskimi nalotami na enklawę, odbił się echem praktycznie wszędzie.

A także spowodował, że Joe Biden podróżujący po regionie musiał zmienić plany. Jego środowe spotkanie z arabskimi przywódcami w Jordanii zostało odwołane. Rozmowy miały odbyć się po jego wizycie w Izraelu, gdzie prezydent USA zmierzył się z wyzwaniem okazania solidarności, jednocześnie naciskając na niechętnego premiera Benjamina Netanjahu, aby zezwolił na wpuszczenie pomocy humanitarnej do Strefy Gazy.

"Mam 28 lat i to piąta wojna w moim życiu". Kiedyś mogliśmy mówić o kryzysie humanitarnym. Dziś to katastrofa W oświadczeniu Białego Domu stwierdzono, że decyzja o odwołaniu spotkania z jordańskim królem Abdullahem II, egipskim przywódcą as-Sisim i prezydentem Autonomii Palestyńskiej Mahmudem Abbasem została podjęta wspólnie w związku z eksplozją w szpitalu.

Jednak arabscy przywódcy dali jasno do zrozumienia, że nie mieli nadziei na to, że spotkanie okaże się owocne. Mahmud Abbas wycofał się jako pierwszy, jeszcze zanim minister spraw zagranicznych Jordanii Ajman Safadi zasugerował, że rozmowy byłyby bezcelowe. — Nie ma sensu rozmawiać teraz o czymś innym niż powstrzymanie wojny — powiedział, odnosząc się do niemal nieustannego bombardowania Strefy Gazy przez Izrael.

USA (znowu) w ogniu krytyki

Rezygnacja z wizyty w Jordanii pozbawiła przywódcę USA szansy na rozmowę twarzą w twarz, która miałaby pomóc w opanowaniu kryzysu. Amerykańskie wysiłki legły w gruzach.

Stany Zjednoczone już wcześniej spotkały się z ostrą krytyką w regionie za zbytnie opowiadanie się po stronie Izraela i za brak potępienia izraelskiego rządu odpowiedzialnego za śmierć cywilów w Strefie Gazy. W międzyczasie arabscy przywódcy zlekceważyli wysiłki sekretarza stanu USA Antony'ego Blinkena, który próbował nakłonić ich do potępienia Hamasu. Część państw odmówiła uznania organizacji za grupę terrorystyczną, postrzegając ataki z 7 października jako nieuniknioną konsekwencję niepowodzenia w zapewnieniu Palestyńczykom dwupaństwowego rozwiązania i zniesienia 16-letniej blokady Strefy Gazy.

To, czy ktokolwiek może teraz powstrzymać wojnę, nie jest pewne. Mimo wszystko z ust Joego Bidena po ataku Hamasu padło jedno wyróżniające się słowo: nie. — Do każdego kraju, każdej organizacji, każdego, kto myśli o wykorzystaniu sytuacji, mam jedno słowo: nie — powiedział.

Jednak obecnie jest ono zagłuszane przez wściekłe okrzyki zemsty. Gniew ogarnął wszystkie strony w regionie. Stare nienawiści i żale odrodziły się, a ciosy typu "oko za oko" nabierają na sile. — Krzyczcie "mordować" i "wypuśćcie psy wojny" — mówił Marek Antoniusz w "Juliuszu Cezarze" wzniecając rewoltę tłumu. Nawoływanie szekspirowskiego bohatera jest dziś powszechnym na Bliskim Wschodzie sentymentem, przesłaniającym rozsądek i dyplomację.

"Każdy terrorysta Hamasu jest trupem"

Bezpośrednio po ataku z 7 października Izraelczyków ogarnęła zrozumiała wściekłość. A Benjamin Netanjahu ją wykorzystał. Obiecał zemstę na Hamasie i zobowiązał się do zniszczenia wspieranej przez Iran palestyńskiej grupy bojowników. — Każdy terrorysta Hamasu jest trupem — powiedział kilka dni później.

Izrael nie ogłosił jednak oficjalnie, że rozpocznie misję lądową — czyli coś, od czego powstrzymywał się w ostatnich latach ze względu na ryzyko utraty dużej liczby żołnierzy. Mimo to zwiększył liczebność wojska i ilość uzbrojenia wzdłuż granicy i powołał 300 tys. rezerwistów — najwięcej od kilkudziesięciu lat. Dwa dni po atakach Hamasu Benjamin Netanjahu miał powiedzieć Joemu Bidenowi, że Izrael nie ma innego wyjścia, jak tylko rozpocząć operację lądową. Publicznie ostrzegł Izraelczyków, że kraj czeka "długa i trudna wojna".

Jedyna nadzieja na to, że region nie pogrąży się w chaosie, zależy m.in. od tego, czy Izrael ponownie zweryfikuje postawione sobie cele i zdecyduje się na nierozpoczynanie ofensywy lądowej na Strefę Gazy. Ta mogłaby okazać się bodźcem dla Hezbollahu i jego sojuszników do rozpoczęcia ataku na pełną skalę — albo przez południową granicę, albo na Wzgórza Golan.

Takie było z pewnością przesłanie Ahmeda Abdul-Hadiego, głównego przedstawiciela Hamasu w Libanie. Abdul-Hadi powiedział POLITICO, że izraelska ofensywa lądowa w Strefie Gazy to jeden z kluczowych czynników, które mogłyby w pełni zaangażować Hezbollah w konflikt.

Wszystko zależy od Izraela

Hezbollah nie będzie zwracał uwagi na groźby ze strony kogokolwiek, by nie brać udziału w wojnie. Będzie ignorował ostrzeżenia, by się do niej nie mieszać. Czas, w którym Hezbollah będzie chciał przystąpić do wojny, będzie zależał od izraelskiej eskalacji i incydentów w terenie, a zwłaszcza od tego, czy Izrael spróbuje wkroczyć do Strefy Gazy — dodał.

Libańscy politycy pokładają teraz nadzieję w tym, że Izrael nie zdecyduje się na przeprowadzenie ofensywy lądowej na gęsto zaludnioną enklawę — operacji, która prawie na pewno doprowadziłaby do dużej liczby ofiar wśród ludności cywilnej i wywołałaby nie tylko prawdopodobną interwencję Hezbollahu, ale też kolejną falę arabskiego gniewu. Widzą oni pewną szansę w ostrzeżeniu Joego Bidena, że jakikolwiek ruch ze strony Izraela mający na celu ponowną okupację Strefy Gazy byłby "wielkim błędem". Spóźniony Waszyngton próbuje teraz wpłynąć na działania strony izraelskiej.

Nie ma innego wyjścia jak zlikwidowanie Hamasu. Stawką jest bezpieczeństwo nie tylko Izraela, ale także Europy [OPINIA] A to, w jaki sposób łączy się to z deklarowanym przez Benjamina Netanjahu celem "zburzenia Hamasu" i "pokonania krwiożerczych potworów", jest jedną z wielu niewiadomych, które zadecydują o tym, czy psy wojny zostaną wypuszczone.

Pozorna przerwa w izraelskich operacjach naziemnych daje niektórym powody do nadziei. Mimo to jednostki są w gotowości i czekają na rozkazy, a rzecznik izraelskiego wojska zasugerował we wtorek, że atak naziemny na pełną skalę jest przygotowywany.

Izraelscy dowódcy kontra rząd Izraela

Michael Young, analityk z Carnegie Middle East Center w Bejrucie, podejrzewa, że obecnie Izrael próbuje na nowo przemyśleć swoje cele. Prawdopodobnie jest to spowodowane tym, że izraelscy dowódcy uświadomili sobie, że ofensywa lądowa byłaby nie tylko krwawa, ale także nie uwolniłaby Gazy od Hamasu.

Kiedy Organizacja Wyzwolenie Palestyny została zmuszona przez Izrael do opuszczenia Libanu w 1982 r., nadal była w stanie utrzymać obecność w kraju, a Jaser Arafat powrócił do niego w ciągu roku — stwierdził Young.

Aszraf Rifi, były szef Libańskich Sił Bezpieczeństwa Wewnętrznego, powiedział POLITICO, że uważa, iż izraelscy generałowie są prawdopodobnie tak samo za powstrzymaniem ofensywy, jak ich zachodni sojusznicy. — Dowódcy zawsze są mniej entuzjastycznie nastawieni do wojny niż politycy, a izraelscy wojskowi są zawsze ostrożni — powiedział.

Miejmy nadzieję, że tak jest. W przeciwnym razie wszyscy zostaniemy wrzuceni do piekła — dodał.

[–] [email protected] 3 points 1 year ago (1 children)

Bo może gdybyś spojrzał na stronę to zobaczyłbyś że to są porady zorientowane na pewien typ działania, potem spojrzałbyś na naszą instancję na której jest i tak masa treści dotyczących prywatności jako takiej i może zastanowiłbyś się czy kolejny sarkastyczny komentarz jest nam tu potrzebny.

TL:DR nie jesteś tak fajny jak ci się wydaje.

[–] [email protected] 5 points 1 year ago (3 children)

Żeby realizować te cele, trzeba nadążać za metodami przeciwnika śmieszku.

 

Nie wiem czy fajne czy nie, nie umiem ocenić, ale zostawiam tu. Potencjalnie ciekawe i z opcją przetłumaczenia na polski, ale trzeba najpierw wiedzieć czy warto.

[–] [email protected] 1 points 1 year ago (1 children)

Dlaczego postuje się tu cokolwiek gdzie publikuje Dymek?

[–] [email protected] 1 points 1 year ago* (last edited 1 year ago)

Tak, ale w kontekście uchodźczym nigdy nie wspomina się za bardzo o tym, przed czym ci uchodźcy właściwie uciekają. Akurat nacjonalizm i suprematyzm jako zasłona dymna kryzysów wewnętrznych to nic nowego. Natomiast pełzająca recesja jest tam od co najmniej 2016-17.

[–] [email protected] 3 points 1 year ago (2 children)

Wyborcza.

Dosłownie jeden akapit o tym, dlaczego ludzie masowo uciekają z Tunezji.

Pierdylion akapitów o tym, co to znaczy dla Włoch, Francji, Niemiec, kto komu zamknie granice i kto komu winien jakie rzeczy, i czy imigranci nas zaleją czy nie.

Jak ma być kurwa dobrze, skoro nie zachęca się ludzi do minimalnego zrozumienia PRZYCZYN.

Tymczasem od dwóch lat w Tunezji panuje potworna recesja, w 2018 miał miejsce zamach stanu który nijak nie poprawił sytuacji, wręcz przeciwnie, pogorszył ją. Rasistowska polityka rządu nawołuje do dyskryminacji migrantów i uchodźców z "czarnych" części Afryki, co oczywiście jest jedynie próbą politycznego przykrycia skutków kryzysu gospodarczego (np. mówi cynicznie, że za niskie wskaźniki odpowiedzialni są właśnie przybysze). Pieniądz jest w tej chwili tańszy od śmieci, bo mimo nominalnej inflacji na poziomie 10% mamy prawie 40% bezrobocia i chujową siłę nabywczą przy jednoczesnym przeciążeniu gospodarki przez rządowe programy pomocowe zasilane z IMF, które nie są w stanie trafić do potrzebujących, bo zatrzymują się gdzieś w próżni . Ludzie nie są w stanie za te pieniądze kupić jedzenia, bo często po prostu go nie ma - krajowa produkcja nie nadąża, a Tunezja była przed wojną w Ukrainie jednym z większych importerów zboża. Mamy więc srogie transfery socjalne, które są de facto nic nie warte, bo i tak wystajesz na rynku i krzyczysz desperacko żeby ktoś zapłacił ci dinara za posprzątanie pokoju, albo jeszcze lepiej - żeby podzielił się żarciem.

O tym, co dzieje się w Libii po ostatnich dramatycznych powodziach, nawet wspominać nie warto.

 

Państwo policyjne

Królestwo policyjne

Draństwo policyjne

Kurewstwo policyjne

Pałki policyjne

Wałki policyjne

Penery policyjne

Afery policyjne

[mhmmmmm]

 

Stary tekst, który ukazał się kiedyś na lewica.pl i w Le Monde Diplomatique, ale lewica.pl nie umie nawet w https to wstawiam stąd.

 

Follow-up do zamieszczonego przeze mnie wcześniej tekstu Meduzy.

Brazylia i Indie mogly nie chcieć nowych członków, no to pokazano im kto w tym BRICS naprawdę rządzi.

 

Andriej Siergiejew Wczoraj, 12:27

Krótka hisroria BRICS

W 2001 r. główny ekonomista Goldman Sachs Jim OʼNeil w swojej analizie jako pierwszy wprowadził termin BRIC, aby opisać szybko rozwijające się wówczas rynki Brazylii, Rosji, Indii i Chin. W 2009 r. powstała wspólnota zrzeszająca te cztery kraje. Republika Południowej Afryki dołączyła w 2011 r. jako jedna z najszybciej rozwijających się gospodarek na kontynencie afrykańskim. Wraz z przyjęciem RPA nazwa BRIC uległa zmianie poprzez dodanie "s".

Zachodowi rośnie groźny konkurent. Pięć państw ma już plan Od tego czasu pięć krajów znanych jako BRICS pracuje nad zmniejszeniem zależności swoich gospodarek od zachodnich instytucji finansowych oraz udziału dolara w rozliczeniach.

Przywódcy Brazylii, Chin, Indii i RPA na spotkaniu w Johannesburgu pojawią się osobiście. Nie pojawi się za to przywódca Rosji. Władimir Putin boi się aresztowania — na podstawie nakazu Międzynarodowego Trybunału Karnego — i będzie komunikował się z innymi głowami państw wyłącznie za pośrednictwem wideo. Państwa członkowskie chcą zwiększyć swoje wpływy i zdegradować dolara. Oto dlaczego ten szczyt BRICS będzie inny niż wszystkie.

Szczyt BRICS w Brazylii. Przywódca Chin Xi Jinping, prezydent Rosji Władimir Putin, prezydent Brazylii Jair Bolsonaro, premier Indii Narendra Modi, prezydent RPA Cyril Ramaphosa. 2019 r.Sergio LIMA / AFP Szczyt BRICS w Brazylii. Przywódca Chin Xi Jinping, prezydent Rosji Władimir Putin, prezydent Brazylii Jair Bolsonaro, premier Indii Narendra Modi, prezydent RPA Cyril Ramaphosa. 2019 r.

Według Międzynarodowego Funduszu Walutowego (MFW), łączny udział krajów BRICS w globalnym PKB w ciągu ostatnich 30 lat zrównał się z udziałem G7, a w 2022 r. nawet nieznacznie go przekroczył.

Chiny są absolutnym liderem grupy — odpowiadają za dwie trzecie PKB bloku, podczas gdy USA wnoszą tylko jedną trzecią PKB w ramach grupy G7.

Świat stoi w punkcie zwrotnym Kreml lubi nazywać BRICS "unią większości", aby podkreślić, że Rosja świetnie sobie radzi z sankcjami i — wbrew nadziei Zachodu — nie została całkowicie odizolowana od reszty świata.

Warto tu podkreślić, że mieszkańcy państw członkowskich BRICS to 42 proc. światowej populacji, podczas gdy G7 tylko 10 proc. BRICS nie stanowi większości. Może się nią stać, o ile krajom uda się poszerzyć blok. Nie będzie to jednak łatwe.

— W ciągu 16 lat BRICS, niczym wielki statek, nieustannie płynął pod pełnymi żaglami pomimo gwałtownych fal i burz — tym zdaniem Xi Jinping otworzył poprzedni szczyt w czerwcu 2022 r. W tej metaforze jest ziarno prawdy.

Zaledwie cztery miesiące przed tamtym szczytem Rosja rozpętała wojnę w Ukrainie, pogrążając w chaosie system stosunków międzynarodowych. Więzi między krajami BRICS pozostały nienaruszone. Trzy państwa członkowskie — Chiny, Indie i RPA — wstrzymały się od głosu w głosowaniu ONZ w marcu 2022 r. w sprawie potępienia rosyjskiej agresji.

— Uważam, że świat stoi obecnie w punkcie zwrotnym. System stosunków międzynarodowych, który rozwinął się po 1945 r., przechodzi rodzaj kryzysu egzystencjalnego — wyjaśniła Sanusza Naidu, starsza specjalistka Instytutu Globalnego Dialogu w RPA. Stare zasady przestały obowiązywać, a nowe nie zostały jeszcze odkryte — i nie chodzi tylko o wojnę — stwierdziła ekspertka.

Przyszłość światowej gospodarki Wzrost aktywności gospodarczej po zakończeniu pandemii, zakłócenia w globalnych łańcuchach dostaw, a później inwazja Rosji na Ukrainę sprowokowały gwałtowny wzrost stóp procentowych banków centralnych na całym świecie. To zakończyło erę taniego pieniądza w krajach rozwiniętych, która trwała prawie 16 lat. Kraje globalnego Południa, które muszą zaciągać znaczne pożyczki, aby rozwijać swoje gospodarki i niwelować luki strukturalne, miały trudności ze spłatą swoich długów.

Chociaż BRICS istnieje od 14 lat, wzrost zainteresowania sojuszem nastąpił dopiero w latach 2022-2023, co zbiegło się z inwazją Rosji na Ukrainę. W tym czasie około 40 krajów wyraziło chęć przystąpienia do wspólnoty. 23 z nich złożyły formalne wnioski o dołączenie — m.in. Iran, Argentyna, Indonezja, Arabia Saudyjska, Zjednoczone Emiraty Arabskie i Egipt.

— W nowych realiach kraje rozwijające się mają coraz większą trudność z utrzymaniem stabilności makroekonomicznej, ponieważ gwałtownie rosnące koszty pożyczek międzynarodowych sprawiają, że ich gospodarki stąpają po chwiejnym gruncie — tłumaczy Sanusza Naidu. — Chęć dołączenia do sojuszu można wytłumaczyć próbami ponownego zabezpieczenia się przed ryzykiem — dodała. Według niej, kluczowym problemem obecnego systemu finansów i dyplomacji jest to, że "nie służy on już swojemu pierwotnemu celowi". A zdaniem krajów globalnego Południa, ten system już nie działa.

Chiny chciały pomóc

Według Afrykańskiego Banku Rozwoju, państwa kontynentu potrzebują około 100 mld dolarów (408 mld zł) inwestycji rocznie, aby wypełnić lukę infrastrukturalną w stosunku do krajów rozwiniętych. Chiny, uważane za kluczowy kraj BRICS, oferują im jednak korzystniejsze warunki udzielania pożyczek — zwłaszcza w porównaniu z globalnymi instytucjami finansowymi, takimi jak Międzynarodowy Fundusz Walutowy (MFW) czy Bank Światowy. — Warunki chińskich pożyczek są lepsze, zwłaszcza w porównaniu do pożyczek zachodnich — potwierdził rosyjski ekonomista Andriej Mowczan.

— Na przykład, jeśli jesteś państwem trzecim z dużym zadłużeniem, prędzej czy później będziesz musiał ponownie pożyczyć pieniądze. A pożyczki nie trwają wiecznie. Dziś korzystniejsze będą pożyczki w chińskich juanach. Po pierwsze, kurs juana jest niższy (niż waluty w krajach rozwiniętych — red.), a po drugie, ścieżka obierana przez przywódców Chińskiej Republiki Ludowej musi zakładać obniżenie wartości waluty w stosunku do dolara. Innymi słowy, zaciągasz pożyczkę w walucie, która sprawi, że wartość twojego długu w dolarach spadnie — tłumaczy ekonomista.

Czy powiększenie się BRICS jest realne? W obliczu globalnego konfliktu między Południem a Północą, przyjęcie nowych członków do BRICS nie będzie łatwe. Na przykład Argentyna mierzy się z wysoką inflacją i ogromnym zadłużeniem, którego nie jest w stanie spłacić. Wenezuela i Iran od dawna objęte są surowymi sankcjami. Eksperci twierdzą, że przystąpienie do sojuszu raczej nie pomoże rozwiązać wszystkich problemów tych i innych krajów rozwijających się.

Nie tylko Iran. Tak miliardy z Brukseli ratują gospodarkę Putina. W grę wchodzi handel diamentami — Państwa BRICS mają swoje własne ograniczenia strukturalne, własne problemy, a także własne interesy — dodaje Sanusza Naidu. Członkowie sojuszu nie są zgodni co do poszerzenia wspólnoty. Za włączeniem nowych krajów opowiadają się Chiny, które chcą zwiększyć swoją strefę wpływów, oraz Rosja, która potrzebuje nowych partnerów. Gdyby tak się stało, świat może stanąć na głowie. Silny sojusz BRICS odwraca porządek świata.

Przeciwnikiem pomysłu jest Brazylia, która obawia się, że grupa straci swój status, jeśli dołączy do niej duża liczba nowych członków. Indiom, które prowadzą spory terytorialne z Chinami, również nie podoba się perspektywa rosnących wpływów ich sąsiada. Republika Południowej Afryki nie określiła jeszcze swojego stanowiska — przynajmniej nie publicznie. BRICS podejmuje decyzje w drodze konsensusu, więc opinia każdego członka wspólnoty jest równie ważna.

BRICS przede wszystkim walczy z dolarem

— Nie sądzę, by przywódcy BRICS byli w stanie dojść do porozumienia w sprawie ekspansji podczas tego forum. Prawdopodobnie usłyszymy że sojusz będzie do niej dążył. Ale ramy czasowe i warunki będą kwestią wymagającą dalszej dyskusji — podsumowuje Sanusza Naidu.

BRICS przede wszystkim chce położyć kres zależności od dolara w zakresie płatności międzynarodowych. Ta kwestia nigdy nie była tak drażliwa, jak w 2023 r., kiedy Zachód zadał Rosji poważny cios gospodarczy, zamrażając jej rezerwy walutowe. Zachodnie władze zamroziły setki miliardów dolarów rosyjskich rezerw, choć nadal boją się przekazać te pieniądze na odbudowę Ukrainy.

UE ma plan na odbudowę Ukrainy. Już raz w historii zastosowano to rozwiązanie Formalnie BRICS posiada nawet własny bank — w 2014 r. w Szanghaju otwarto Nowy Bank Rozwoju, który finansuje projekty infrastrukturalne w krajach rozwijających się. Zatwierdzony portfel inwestycyjny banku wynosi około 30 mld dolarów (122 mld zł). Jednocześnie — w związku ze zbyt dużym ryzykiem — instytucja wstrzymała finansowanie projektów w Rosji zgodnie z sankcjami USA.

Rozkwit chińskiej waluty a waluta alternatywna dla dolara

Jednym ze strategicznych celów banku BRICS jest doprowadzenie do 30 proc. udziału rozliczeń między członkami wspólnoty w ich walutach.

Według Międzynarodowego Funduszu Walutowego, udział dolara amerykańskiego w rezerwach banków centralnych na całym świecie systematycznie spadał w ciągu ostatnich 30 lat, osiągając najniższy od ćwierć wieku poziom 59 proc. w 2020 r. Spadek częściowo wynika z wprowadzenia euro w 1999 r.

Amerykańska waluta jest wciąż wykorzystywana w globalnym handlu, prywatnych aktywach, długach i na całym światowym rynku walutowym — zauważyli analitycy ING Bank.

Według statystyk międzynarodowej organizacji instytucji finansowych SWIFT, dolar amerykański jest wykorzystywany w przypadku prawie połowy transakcji na świecie (42 proc.), a euro — jednej trzeciej (32 proc.). W przypadku chińskiego juana to jedynie około 2 proc. Mimo to udział waluty Chin rośnie dość szybko, zwłaszcza w ciągu ostatniego półtora roku — głównie ze względu na handel z Rosją, który dramatycznie wzrósł od wybuchu wojny w Ukrainie.

Według analityków ING, rosnący udział walut alternatywnych nie jest bezpośrednim zagrożeniem dla dolara, ale zwiększa konkurencję między walutami regionalnymi. Jednak to, że amerykańska waluta stoi przed wyzwaniami politycznymi i gospodarczymi, to fakt.

Dzięki niemu USA dominują na świecie. Oto pięć państw, które chcą to zmienić Cel niemożliwy do zrealizowania Jak wyjaśnia Andriej Mowczan, to, że kraje BRICS uzgodnią wspólną walutę, taką jak euro, jest praktycznie niemożliwe, ponieważ członkowie wspólnoty nie dzielą wspólnych przestrzeni gospodarczych i oferują swoje towary na zupełnie różnych rynkach.

Teoretycznie członkowie sojuszu mogliby zgodzić się na utworzenie wspólnotowego instrumentu finansowego, który byłby wykorzystywany we wzajemnych rozliczeniach między państwami. Instytucja nie odegrałaby jednak roli w obrocie na rynkach poszczególnych krajów. Najlepszym przykładem jest ECU (European Currency Unit), instrument płatniczy używany do rozliczeń między krajami UE przed wprowadzeniem euro.

Mowczan powołuje się na przykład obiegu dolara w Rosji w czasie niestabilności finansowej w latach 90. 30 lat temu dolar obywatele w rosyjskich sklepach mogli płacić dolarami. Wciąż była to waluta międzynarodowa, krążąca w Rosji, ale z centrum emisyjnym na zewnątrz.

— W kwestii waluty należy zwrócić uwagę na dwa ważne czynniki: kto kontroluje jej emisję i kto zarządza procesem inwestycji (lub jest beneficjentem oszczędności w tej walucie). Na przykład w przypadku dolara, Stany Zjednoczone otrzymują cały dochód, a także wszystkie korzyści z inwestowania w niego, ponieważ pozwala im to na budowanie zadłużenia zagranicznego. To samo dotyczy juana — wyjaśnił Mowczan. W związku z tym nic wielkiego nie zmieni się na świecie po wprowadzeniu chińskiej waluty — podsumował rozmówca Meduzy.

Chiny trzymają rękę na pulsie

Prezydent Brazylii Luiz Inacio Lula da Silva, lewicowy polityk, który jest znanym krytykiem "hegemonii dolara", wiosną tego roku poparł ideę wspólnego instrumentu płatniczego. Co więcej, zasugerował, że kraje BRICS powinny później wprowadzić wspólną walutę, "tak jak Europejczycy wprowadzili euro".

Mowczan przypomniał, że "BRICS jest sojuszem z absolutną dominacją Chin zarówno pod względem wielkości gospodarki, możliwości finansowych, jak i stosunków handlowych".

Jeśli grupie uda się uzgodnić wspólny instrument płatniczy, prawdopodobnie będzie to system faworyzujący juana. To dałoby Chinom możliwość obrony własnych interesów w tym segmencie światowego handlu. Ale nie chodzi o konkurowanie z dolarem — to zupełnie różne rzeczy.

Chiny muszą prowadzić politykę, która doprowadza do konsekwentnego spadku wartości juana w stosunku do dolara — to pozwala na tańszą produkcję, a tym samym zwiększenie podaży na rynkach międzynarodowych. Jeśli następnie wspólna waluta oparta na juanie będzie mogła zastąpić dolara w rozliczeniach wielu krajów z chińskim rynkiem, wówczas Chiny otrzymają po prostu mniej dolarów. Jeśli popyt na dolary będzie się utrzymywał, juan tylko delikatnie straci na wartości. — Dla Chin będzie to centralny punkt procesu tworzenia jednej waluty BRICS — dodał Mowczan.

Klub przywódców o podobnych pomysłach

Pomimo ambitnej agendy szczytu w 2023 r., jest jeszcze za wcześnie, aby porównywać BRICS z G7, a tym bardziej z NATO, choć niektórzy członkowie wspólnoty bardzo chcieliby to robić. Główną różnicą między BRICS a szeroko rozumianym Zachodem jest to, że członkowie sojuszu nie są związani żadnymi zobowiązaniami — w rzeczywistości wspólnota wciąż jest klubem krajów o podobnych interesach.

— BRICS nie ma wspólnej przestrzeni celnej, wspólnej przestrzeni walutowej ani wspólnej przestrzeni handlowej — czyli w rzeczywistości nie ma żadnych zobowiązań — wylicza Andriej Mowczan.

Obecnie interesy członków BRICS są zbieżne, ale nie wiemy, czy tak będzie zawsze. Sojusz składa się z państw różnych pod względem ustroju i polityki. Indie, Brazylia i RPA są demokracjami, podczas gdy Rosja i Chiny są autokracjami. Indie, które niedawno stały się członkiem QUAD, sojuszu wojskowego Indo-Pacyfiku pod przywództwem USA, nadal mają nierozwiązany spór terytorialny z Chinami w Tybecie.

Musimy pamiętać, że pomimo wzrostu gospodarek BRICS, przepływy pieniężne z tych krajów są nadal redystrybuowane na Zachód, a rekordowa liczba najbogatszych obywateli opuszcza państwa bloku. Według Henley & Partners, firmy konsultingowej, która pomaga w uzyskaniu obywatelstwa poprzez inwestycje, w ubiegłym roku około 40 tys. milionerów opuściło kraje BRICS. Rekordzistami były kraje Władimira Putina i Xi Jinpinga: Rosję opuściło 15 tys. milionerów, a Chiny — 13 tys. Dla porównania, 8 tys. milionerów wyjechało z Indii, a 2,5 tys. — Brazylii.

Ze statystyk wypływa wniosek, że najbardziej aktywni i zamożni obywatele krajów członkowskich BRICS nie wierzą jeszcze w ich dobrobyt i wolą trzymać swoje pieniądze w krajach zachodnich, gdzie ryzyko polityczne i finansowe jest niższe.

Andriej Siergiejew Źródło: meduza.io

 

Antonello Guerrera - la Repubblica

Kiedy okazało się, że z deportacji do Rwandy nici, rząd Wielkiej Brytanii postanowił wysłać ludzi ubiegających się o azyl na wielką barkę przycumowaną u wybrzeży Dorset.

-To bomba z opóźnionym zapłonem – mówi Kevin Wilkie, właściciel sklepu ze starymi komputerami i napisem w oknie: „Nie dla barki z migrantami!".

Pytam, dlaczego?

-To ogromny błąd. To miasteczko liczy 13 tys. mieszkańców. Nie da się utrzymać równowagi. Co miałoby tu robić 500 wałęsających się dorosłych mężczyzn, bez pracy?

Sierpień. Typowy chłodny dzień w środku angielskiego lata. Nad wysepką Portland w Kanale Angielskim zawisły ponure chmury. We mgle, w hrabstwie Dorset, miejscu Johna Le Carré i PJ Harvey, majaczy Chesil Beach, niekończący się, melancholijny przesmyk plaży z niezwykłej powieści Iana McEwana z 2007 roku.

Wilkie mieszka i pracuje zaledwie 20 metrów od nowej czerwonej strefy, czyli od prywatnego, zamkniętego „Portland Port Ltd", w którym cumuje barka "Bibby Stockholm". Ten dziwny statek został tu przyholowany trzy tygodnie temu, policja wpuszcza na teren tylko nielicznych wtajemniczonych.

Pomiędzy łodziami i kontenerami można jednak dostrzec okna tego budzącego ostre spory pływającego bloku mieszkalnego w szaro-czerwonych kolorach. Znajdują się w nim 222 pokoje dla 500 migrantów i osób ubiegających się o azyl, którym udało się dotrzeć na Wyspy przez kanał La Manche. Wielka Brytania uznaje ich za „nielegalnych", przynajmniej dopóki Home Office nie skończy rozpatrywania ich wniosków o azyl. A to potrwa wiele miesięcy.

Właśnie stąd, z doków Portland, brytyjscy i amerykańscy żołnierze wyruszyli na inwazję w ramach D-Day (jest tu nawet muzeum poświęcone lądowaniu w Normandii). Tutaj także znajduje się jeden z najcenniejszych skarbów naturalnych na świecie, Wybrzeże Jurajskie wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Tutaj wreszcie wydobywa się kamień portlandzki, z którego zbudowano katedrę św. Pawła w Londynie zaprojektowaną przez sir Christophera Wrena, a także w dużej części Pałac Buckingham i Kongres Stanów Zjednoczonych.

To jak cofnięcie się do czasów wiktoriańskich

Dla Steve'a Valdeza-Symondsa z Amnesty International barka „przypomina statki więzienne z epoki wiktoriańskiej". W każdej kajucie znajduje się piętrowe łóżko dla dwóch lub trzech osób, łazienka, biurko, szafa. Jest wi-fi, a także wspólna sala modlitewna, przestrzenie rekreacyjne, ambulatorium i siłownia.

Według rządu wszystko jest OK. Inaczej uważają np. związki zawodowe strażaków, które przestrzegają, że prawdopodobne zaprószenie ognia na pokładzie skończyłoby się katastrofą. Migranci mogą opuszczać barkę i promem (kursują co godzinę) dostać się do centrum Portland lub, korzystając z jedynej drogi, opuścić wyspę i dotrzeć autobusem do pobliskiego Weymouth. Władze „zachęcają" ich, ale nie zmuszają, by wracali na barkę przed godz. 23 – przed wejściem czeka ich za każdym razem przeszukanie.

Obserwuję niebieskie promy: są puste, czasem dwóch pasażerów, nie więcej. Dzieje się tak, ponieważ jak dotąd tylko 15 imigrantów zgodziło się wejść na pokład statku.

Rząd grozi migrantom i pomagającym im prawnikom

Afgańczyk ubiegający się o azyl mówi BBC: „Dźwięk zamykanych zamków w grodziach przypominał mi więzienie". Kilkudziesięciu migrantów, za radą adwokatów, odmówiło. Znana z ostrych poglądów szefowa Home Office Suella Braverman - córka migrantów, podobnie zresztą jak premier Rishi Sunak - zareagowała z nieukrywanym gniewem.

Rząd postawił opornym migrantom ultimatum (wygasło kilka dni temu), że wyrzuci ich podania o azyl do kosza, a prawnikom, którzy ich „podburzają" zagroził więzieniem pod zarzutem „pomagania i zachęcania do nielegalnej imigracji".

Rząd jest zdesperowany, więc podejmuje ryzyko. Ale Rishi Sunak stawia wszystko na jedną kartę przed przyszłorocznymi wyborami. Barka ma dać obywatelom złudzenie bezpieczeństwa, iluzję, że władze kontrolują sytuację z nielegalną imigracją.

Jednak do tej pory notowania torysowskiego rządu są fatalne, Brytyjczycy widzą, że inne kraje, takie jak Włochy, potrafią administrować znacznie większymi liczbami imigrantów, niż tych ok. 50 tys., którzy dotarli na Wyspy Brytyjskie w zeszłym roku. Londyn wydaje 7 milionów funtów dziennie na zakwaterowanie migrantów w hotelach, próbował wysłać ich do obozów przejściowych w Rwandzie, co spotkało się nie tylko z oburzeniem części opinii publicznej, ale zakończyło się blamażem po zawetowaniu umowy z Kigali przez brytyjski wymiar sprawiedliwości.

"Torysi igrają z ogniem"

Tylko 10 proc. Brytyjczyków ma zaufanie do Sunaka w kwestii imigracji, mimo że Braverman zdradziła, iż jej „największym marzeniem jest zobaczyć, jak samolot załadowany migrantami odlatuje do Rwandy".

A wiceminister Lee Anderson dodał: „Jeśli migrantom nie podobają się barki, mogą wracać do Francji".

-Torysi igrają z ogniem. W minionych dniach przybyli tu już członkowie dwóch ugrupowań skrajnej prawicy: Patriotic Alternative i Britain First, by rozsiewać ksenofobię i rasizm – mówi mi jeden z mieszkańców Portland, Philip Marfleet, 75-letni emerytowany profesor Uniwersytetu Wschodniego Londynu, obecnie aktywista ze „Stand Up to Racism".

-Przyjęliśmy w naszych domach 150 tys. uchodźców z Ukrainy, podczas gdy tych, którzy przedostają się przez La Manche (większość to Irańczycy, Albańczycy i Irakijczycy) chcemy wyrzucać na zacumowane barki. Rasizm tego rządu jest przerażający - uważa Marfleet.

Portland jest rozdarte. Młodzi ludzie, tacy jak Lee i Eva, wywiesili w oknie napis: „Solidarność z uchodźcami". Ale większość starszych, z którymi rozmawiamy, jest zdecydowanie przeciwna ściąganiu ich tutaj. Dobrze sytuowany 70-letni mężczyzna, który zastrzega sobie anonimowość, oświadcza: „Nie jestem rasistą, ale już wystarczy. Nie mamy już miejsca dla imigrantów! Byłem w trakcie sprzedaży dwóch domów na wyspie, ale kupujący wystraszyli się tej barki i po prostu zrezygnowali". Lokalny poseł Richard Drax i burmistrzyni Carralyn Parkes już zagrozili pozwaniem rządu w imieniu lokalnej społeczności.

Susan Phoenix, miejscowa psycholożka, tak wyraża niezadowolenie swoje i wielu innych mieszkańców: „Nasza społeczność jest sfrustrowana i rozczarowana. Od lat brakuje tu solidnej opieki społecznej, usługi publiczne są na dramatycznie niskim poziomie, mimo że płacimy jedne z najwyższych podatków lokalnych w kraju. Wielu obywateli musi korzystać z banków żywności, a rząd teraz zamierza obciążyć nas 500 obcymi mężczyznami bez jasnych perspektyw na normalne życie, nawet nie pytając nas o zdanie. Czasami na wizytę u lekarza pierwszego kontaktu trzeba czekać dwa miesiące. Na wyspie nie mamy karetki ani choćby dentysty. Ci na barce będą mieć lepszą opiekę zdrowotną niż my!".

-Premierowi Sunakowi udało się zniechęcić do siebie wszystkich w Portland. To się źle skończy – ocenia profesor Marfleet.

tłum. Bartosz Hlebowicz

 

Policjanci atakują domy świadków, prokuratura robi co może żeby nie rozwiązać sprawy o zabójstwo. Typowy dzień w Polsce!

view more: next ›